Archiwalna Strona Rozmowa z Leszkiem Doroszem – Burmistrzem Międzyzdrojów - Nieruchomości, działki, sprzedaż, imprezy Międzyzdroje

wstecz

strefa mieszkańca

strefa turysty

- Panie Burmistrzu, przed Panem kolejna kadencja. Jak samopoczucie po wyborach?

- Wynik wyborów odbieram pozytywnie. Mogę pracować dalej. Cieszy mnie kontynuacja działań, jakie rozpocząłem i to, że mogę robić coś, co lubię. Podejmując decyzję o startowaniu w wyborach byłem świadomy, jaki wysiłek mnie czeka i jakie są oczekiwania społeczne, radość więc trwała krótko.

Teraz czas na codzienną pracę. Jako Burmistrz Międzyzdrojów mam za sobą już dwie kadencje - bardzo różniące się od siebie. Pierwsza kadencja była euforyczna, z dużą ilością zadań i szybkim postępem prac. Inwestycje były widoczne, były na nie środki finansowe.

Druga kadencja to już spadek koniunktury. Pojawiły się środki zewnętrzne, ale chcąc z nich korzystać konieczne stało się zabezpieczanie wkładów własnych, co wymagało większej pracy nad budżetem. 

- Proszę powiedzieć czego uczy Pana praca w samorządzie?

- Nie ma szkoły burmistrzów i nikt nie wie co go czeka, gdy kandyduje na to stanowisko. Człowiek nie wie z czym się mierzy. Jest się przepełnionym różnymi pomysłami, ale w trakcie okazuje się, że nie wszystko jest takie proste, choć pomysły są dobre.

Ani przepisy, ani środki finansowe, ani szczere chęci często nie wystarczą. Potrzebna jest szeroka współpraca z różnymi środowiskami, umiejętność pozyskiwania środków zewnętrznych, umiejętność negocjowania z ludźmi z wielu branż, rozmowy. I w trakcie pracy człowiek dowiaduje się czego nie wie.

Kwestią dojrzałości jest, czy chce się uczyć, bo nikt nie urodził się specjalistą we wszystkich dziedzinach. Trzeba dużo pracować, żeby się tego nauczyć. Jeśli mamy w sobie pokorę, to jest to możliwe. Ważne, aby unikać personalizowania sporów. Można mieć inne zdanie, a jednocześnie nie obrażać osoby, która jest naszym przeciwnikiem w dyskusji.

- Jeden z zarzutów powtarzających się w okresie przedwyborczym jest taki, że nie jest Pan z Międzyzdrojów. Proszę opowiedzieć o miejscu, z którego Pan pochodzi.

- Urodziłem się w Katowicach, vis a vis miejsca, w którym teraz stoi symbol tego miasta - katowicki spodek. Mój dziadek był kierownikiem zajezdni tramwajowej. Opowiadał, że w dniu śmierci Stalina wezwano do lakierni wszystkich jej pracowników i nakazano przemalowanie według szablonu wszystkich tramwajów.

Musiała zniknąć z nich nazwa Katowice, a pojawiła się – Stalinogród. Przemalowano tak wszystkie tramwaje, trwało to kilka dni. I jeszcze jedno wydarzenie, już rodzinne: w dniu śmierci Stalina odbywał się chrzest mojej kuzynki. Wiadomo, że jest to okazja do spotkania rodzinnego.

Dom odwiedzili wtedy dwaj smutni panowie, którzy zapytali – z czego się Państwo tak cieszycie? Rodzina na szczęście mogła na podstawie dokumentów udowodnić przyczynę tej radości, czyli chrzest. Gdyby nie to, nie wiadomo jak by ta uroczystość się dla nich skończyła.

- Jak wyglądało Pana dzieciństwo i młodość na Śląsku ?

- Dzieciństwo wspominam jako szczęśliwe. Wychowywałem się ze starszym o 3 lata bratem Romanem. Wychowany zostałem w duchu historii, nigdy nie było w moim domu problemu podziału na historię Polski i Śląska. Byliśmy Polakami. W mojej rodzinie kobiety były Ślązaczkami, mężczyźni pochodzili spoza Śląska.

Dziadek Poznaniak walczył w Pułkach Poznańskich, nad Berezyną. Mam jego odznaczenie i pocisk, który o mało go nie zabił. Dziadkowie mieli dom pod Katowicami, jeździłem do nich na wakacje, podczas których miałem dużo czasu na rozmowy z dziadkiem. Wielkim szacunkiem darzę moich rodziców.

Tata urodził się w 1907 roku, pochodził z Lubachowic w powiecie Radomsko. Mając 14 lat ruszył, jako piąty syn, a 10-te dziecko moich dziadków, w świat z tobołkiem na plecach w poszukiwaniu chleba. Najbliżej było mu do kopalni w Dąbrowie Górniczej, gdzie pracował przy ręcznym wydobyciu węgla na pokładzie, który miał pół metra wysokości.

Był pracowity i oszczędny. Założył swoją firmę najpierw w Warszawie, potem na Śląsku - miał pierwszą prywatną firmę usługową w Katowicach, założoną 1 lutego 1945 roku. Jednak w latach 40-tych, z powodu przepisu, który ograniczał liczbę zatrudnianych osób do 7, ojcu zabrano wszystko i stracił majątek.

Fabrykę rozebrano na jego oczach, a cegły z niej wywieziono na odbudowę Warszawy. Dostał w zamian odznakę – „Złotą syrenkę”, wydaną przez Społeczny Komitet Odbudowy Stolicy i legitymację wraz z prawem starania się o mieszkanie w stolicy. Ojciec był człowiekiem bardzo przyjacielskim, o gołębim sercu, rzetelnym.

Zawsze dotrzymywał danego słowa. Dzięki mamie zapachy dzieciństwa kojarzą mi się z zapachem świeżo upieczonego ciasta i pasty do podłóg. Z mamą łączy nas do dziś bardzo bliska więź. Rodzice nigdy nie zmieniali zdania, byli konsekwentni, nie musieli podnosić na nas ręki, wystarczyły słowa.

- Okres dzieciństwa to szkoła, kółka zainteresowań, jak to było u Pana?

- Szkołę Podstawową ukończyłem w Katowicach Ligocie. Pochodzenie z rodziny prywaciarza powodowało, że nie byliśmy głaskani przez ustrój. Odium to odczuwałem na sobie do czasu egzaminu na wyższą uczelnię. Dostałem się na Uniwersytet Śląski, wydział prawa - niestety bez sukcesów naukowych.

W tym czasie grałem już w koszykówkę i płacili mi na tyle dobrze, że prawo rzymskie nie wchodziło mi do głowy. Po latach grania w piłkę, gdy zorientowałem się, że nie można być zawsze młodym i sprawnym, podjąłem studia w Zielonej Górze i ukończyłem Wyższą Szkołę Pedagogiczną.

Grę w koszykówkę rozpocząłem w Klubie Sportowym AZS Katowice, następnie ci, którzy dobrze rokowali przechodzili do klubu prowadzonego przez hutę Baildon - znalazłem się w tej grupie. Raz w miesiącu dostawialiśmy pensję: warto zestawić ją z pensją górnika przodowego, która w tamtym czasie wynosiła 4 tys. zł, tymczasem każdy z nas grających otrzymywał 12 tys. zł. Płacili nam świetnie i raczej nie motywowało to do wytężonej nauki. Wyjazdy, obozy, pieniądze za grę wydawałem na przyjemności. 

- A droga zawodowa?

- Na początku był sport. I choć w latach siedemdziesiątych w Polsce wszyscy byliśmy „amatorami”, to świetnie z tego żyliśmy. Później praca w szkole. Pracowałem jako nauczyciel wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Sosnowcu. Równolegle wraz z koleżanką prowadziliśmy ogrodnictwo. Gdy zachorował mój tato ustaliliśmy, że będę prowadził firmę rodzinną, co z powodzeniem robiłem aż do wyjazdu do Świnoujścia. W latach 1992 – 1995 prowadziłem swoją działalność, a od 1996 roku przez dziesięć lat pracowałem w Zespole Szkół Morskich w Świnoujściu.

- Proszę opowiedzieć nam o swojej rodzinie.

- Swoją żonę Gosię, poznałem w Katowicach - teraz po latach śmiejemy się, że przyjechała na Śląsk szukać kandydata na męża. Żona dużo czasu poświęca swojej pasji jaką jest piłka nożna i klub Flota Świnoujście, którego jest prezesem. Najbardziej cenię żonę za waleczność - lubię kobiety, które mają swoje zdanie i potrafią go bronić. Dzięki temu nasze życie małżeńskie jest ciekawe. Spory - nawet jeśli występują - są budujące. Jestem wyznawcą poglądu, że to kobiety rządzą w domu.

Najstarsza córka Katarzyna ma 28 lat, jest radcą prawnym, współwłaścicielką kancelarii prawnej w Katowicach, jest mężatką. Z synem Tomaszem, który ma 21 lat, jedyne spory, jakie mamy to spory polityczne - ma mocno sprecyzowane poglądy.

Najmłodsza córka Anna Maria, ma 17 lat, ma na mnie ogromny wpływ, pasjonuje się muzyką, jeździ na liczne koncerty - na szczęście jest to muzyka, której możemy słuchać wspólnie. Okres buntu, który ma już za sobą, przejawiał się przede wszystkim w wyglądzie, strojach, zmieniających się fryzurach i kolorach włosów.

W rodzinie jest też pies Pepto, którego ponad 9 lat temu wzięliśmy ze schroniska. Naszym codziennym rytuałem jest poranny spacer w parku. Jestem bardzo dumny z mojej rodziny i uwielbiam z nimi być. 

- Jakie są Pańskie zainteresowania?

- Od dziecka interesowałem się historią, mam bardzo duży księgozbiór. Oglądam programy historyczne, bardzo lubię programy sportowe, szczególnie sporty zimowe – biegi, zjazdy, skoki. Znam dokładnie zawodników, ich wyniki. Od żony mam ,,zakaz stadionowy”, nie mogę bywać na meczach, na których gra Flota - według żony nie przynoszę im szczęścia. 

- Gdyby mógł Pan wyłączyć telefon i mieć urlop marzeń, to jaki byłby to urlop?

- Widoki na morze lub góry, taras, na którym mógłbym w ciszy zająć się lekturą książek, na które teraz - z racji obowiązków - nie mam niestety czasu. Od wielu lat nie miałem okazji do takiego odpoczynku. 

- Na koniec powiedzmy o tym jakie Międzyzdroje chciałby Pan widzieć za cztery lata?

- Ważna jest kontynuacja inwestycji w promenadę, tak, aby na całej długości była ona zadbana, z kilkoma ogrodami, terenami zielonymi. Trwają prace planistyczne umożliwiające posadowienie kładek na koronach wydm, dzięki którym odwiedzający Międzyzdroje uzyskają bezpośredni widok na morze.

Ważna jest inwestycja powstająca w centrum miasta, na którą będzie się składać centrum administracyjne z nową biblioteką, przychodnią, garażowcem. Chciałbym, aby każdy słysząc: Międzyzdroje – mówił z uznaniem: a tak wiemy, znamy, a nie jak kiedyś: Międzyzdroje, tak, ale… i tu pojawiały się uwagi, co należałoby zmienić. Aby nasze miasto kojarzyło się wszystkim z najwyższą jakością. 

Rozmawiała Joanna Ścigała

Archiwalna Strona